Wilczyca z Pomorza

Odkąd pamiętam miałam słabość do tych historycznych kobiecych postaci, które wyprzedzały swoją epokę. Do kobiet nieprzeciętnych, podziwianych i nienawidzonych, nierozumianych [jako dziecko przeżyłam okres szalonej fascynacji Joanną d’Arc, choć raczej kobietą-rycerzem, niż mistyczką :) ]. Jedną z bohaterek mojego prywatnego pocztu jest także Sydonia von Borck, pomorska szlachcianka z przełomu szesnastego i siedemnastego wieku, słynna z nieprzeciętnej urody i inteligencji, której życie zakończyło się na szafocie przy szczecińskiej Młyńskiej Bramie.


Jeśliście jej ciekawi, to możecie wpaść TU albo TU, choć to i tak stanowczo zbyt skąpe informacje.
W każdym razie: urodziła się w roku 1545 w miejscowości Strzmiele (albo raczej Stramehl ;) ), w siedzibie rodu Borcków, zwanej „Wilczym Gniazdem” jako najmłodsze z trojga dzieci Ottona von Borck zu Stramehl-Regenwalde i Anny von Schwiechelt. Od najmłodszych lat rozpieszczana przez ojca (matka zmarła, gdy Sydonia miała 8 lat), dorastała w rodowym gnieździe, gdzie z pewnością przesiąknęła ideałami Borcków, jednego z najstarszych rodów Pomorza, niechętnych obcej szlachcie, Krzyżakom, Reformacji, które musiały mieć istotny wpływ na jej dalsze losy.
Młoda, piękna, zaskakująca bystrością umysłu i wszechstronnym wykształceniem trafiła na dwór Filipa I, księcia wołogoskiego wywodzącego się z dynastii Gryfitów [mała dygresja: dlaczego my nic o tym nie wiemy?? Dlaczego w szkołach zawracają nam głowę jakimiś aferami na Inflantach czy w Mołdawii, zamiast nauczać dziejów obecnych ziem Polski??], gdzie została dwórką jego żony i gdzie – po pewnym czasie – przyjęła oświadczyny jego syna, Ernesta Ludwika. Do ślubu jednak nie doszło, ponieważ książęca rodzina nie omieszkała uzmysłowić zakochanemu młokosowi, w jak śmieszny i niepoprawny politycznie mezalians się pakuje.
Wkrótce porzucona i upokorzona Sydonia opuściła książęcy dwór, ciskając w gniewie słowa, że „nie minie 50 lat, a ród Gryfitów wyginie”. Wraz z towarzyszącą jej siostrą, Dorotą, udała się do rodzinnego domu, z którego wkrótce wygnała je śmierć ojca i objęcie stanowiska głowy rodziny przez brata obu pań, Urlicha, który za siostrami, mówiąc delikatnie, raczej nie przepadał. Nic więc dziwnego, że dwie samotne, niezamężne kobiety poszukały schronienia w klasztorze. W tym samym czasie moja bohaterka procesowała się z bratem i prawnymi opiekunami o majątek po rodzicach, po zmarłej w 1600 roku siostrze, wchodziła w zatargi z sąsiadami i zakonnicami.
Liczba jej wrogów rosła w szybkim tempie, a wiedza i umiejętności medyczne Sydonii aż nazbyt wyraźnie sugerowały jej konszachty ze złymi mocami. O szatańskie pochodzenie posądzano nawet kota i psa Borckówny! [poważnie! ;) ] Czy więc może budzić zdziwienie fakt, iż ta niegdyś piękna i pewnie wesoła dziewczyna zmieniła się w starą, zgryźliwą, kłótliwą, szpetną jędzę? Zwłaszcza, że miała świadomość, iż atmosfera wokół niej robi się coraz bardziej nieciekawa (kolejni Gryfici podejrzanie szybko odchodzili z tego świata, a przecież pamięć ludzka jest zadziwiająco pojemna, jeśli chodzi o cudze przewinienia). Więc ówcześni lojaliści spokojnie uznali dawną „klątwę” Sydonii za przestępstwo polityczne i w 1619 roku osadzili ją w zamku Oderburg pod Szczecinem. Po nieuczciwym procesie, w którym na świadków powołano m.in. wszystkie skonfliktowane z naszą bohaterką osoby, oskarżono ją o kontakty ze złymi duchami, czary, trucicielstwo. W końcu, pomimo sensownych i inteligentnych odpowiedzi na procesie, ale w wyniku kłamliwych zeznań i tortur, sąd uzyskał „przyznanie się do winy” oskarżonej, uznał ją za czarownicę i skazał na śmierć. Dziewiętnastego sierpnia 1620 roku Sydonię zawieziono pod szczecińską Młyńską Bramę, zwyczajowe miejsce egzekucji, i – jako szlachciankę – ścięto. Jej szczątki spalono na stosie.

Uff.
To była długa notka biograficzna, ale musiałam ją przytoczyć, abyście zrozumieli, dlaczego skojarzyłam tę postać z Memoir Woman od Amouage.


Niezwykła, przebojowa osobowość, łącząca w sobie wszystkie cechy gwarantujące, szeroko pojmowany, sukces… w dwudziestym wieku. Zobaczcie, jak bardzo Sydonia nie przystawała do swoich czasów! Choć średnim pocieszeniem jest fakt, że jeszcze bardziej nie przystawała do przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego, kiedy to jej postać zyskała największy rozgłos. Wybaczcie dosadność poniższych słów: banda wiktoriańskich porąbańców, z ich spaczonym poglądem na świat i terrorem obyczajowym, gówno wiedziała o rzeczywistym potencjale tkwiącym w tej postaci. Dzięki czemu „w świat” poszedł mit okrutnej, wyrachowanej, złej sekutnicy. Demonicznej wiedźmy i kobiety fatalnej. Równie prawdziwy, co bełkot dziewiętnastowiecznych moralistów.
Bo jakim trzeba być łotrem, by ze zgorzknienia, płynącego z piętrzących się niepowodzeń, z zawiści lub „zwykłego” okrucieństwa, których Sydonia stała się ofiarą, robić dowód jej demoniczności? By na siłę tworzyć, okrutny w swym zakłamaniu, mit wyrachowanej morderczyni, który zaczął żyć własnym życiem?
Jeśli rzeczywistość nie przystaje do wyobrażeń, tym gorzej dla rzeczywistości. :/
Wybaczcie emocjonalny charakter tego wpisu, ale do szału doprowadzają mnie wszystkie relikty żałosnej wiktoriańskiej obłudy, których w naszej rzeczywistości można by dostać na pęczki (zawsze lubiliśmy Zachód, co nie? ;) ).

A Memoir kobiece? Jest piękne. :) Delikatnie szyprowe, zachwycające i odurzające, a jednak – o słodki paradoksie! – nad podziw miękkie i delikatne. Stereotypowo kobiece. Ciepłe, czułe i posągowo piękne, choć przecież tyle weń życia. Podziwiane przez wielu, także za silny, stanowczy charakter, gotowe rzucić na kolana cały świat, jeśli tylko ktoś mu to umożliwi, pozwalając pachnidłu opleść swoją sylwetkę.
Gdyby Sydonia żyła współcześnie, byłaby powszechnie uwielbiana. Jednak przyszła na świat stanowczo zbyt prędko.
Dobrze, że Memoir trafiła w swój czas. :)

Ode mnie to dziś będzie wszystko; żądnych opisu rozwoju perfum na skórze zadowolę tylko jednym spostrzeżeniem: nie wiem, jak to możliwe, ale połączenie nut słodkich, kwiatowych, drzewnych i szyprowych pozwala damskiej Memoir stworzyć czasem na mojej skórze zachwycającą, słodko-słoną ambrę [bardziej słoną, niż słodką] w sercu bądź bazie.

Ma ktoś może pożyczyć 1000 zł? ;)) Na już. Oddam do 30 lutego przyszłego roku. ;)


Rok produkcji i nos: 2010, Daniel Maurel oraz Dorothée Piot

Przeznaczenie: zapach programowo kobiecy, ale podejrzewam, że na męskiej skórze powinien pokazać równie piękne oblicze

Trwałość: jak większość produktów Amouage na mojej skórze, świetna – do 20 godzin.

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-skórzana (i kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, kardamon, różowy pieprz, absynt
Nuta serca: jaśmin, róża, białe kwiaty, kadzidło, pieprz, goździki, nuty drzewne
Nuta bazy: styrak, mech dębowy, kastoreum, skóra, labdanum, kozieradka, piżmo

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Podwójny portret Sydonii von Borck, młodej i starej, autorstwa nieznanego siedemnastowiecznego malarza; ze zbiorów Muzeum Pomorza Zachodniego. KLIK
2. Sydonia von Borck autorstwa Edwarda Burne-Jonesa; z mojego twardego dysku.

Mononoke

Dziś będzie o jednej z najbardziej nieinwazyjnych kompozycji zapachowych w mojej kolekcji, będącej jednocześnie najmniej „noszalną” (dla polskich perfumomaniaków) głównonurtową propozycją; o Mitsouko od Guerlain. :)
Jako, że na sztandarową opowieść inspiracyjną tychże perfum mam alergię, z chęcią zastąpię ją własnym skojarzeniem. Kto je odgadł po tytule recenzji? ;)


W mojej głowie Mitsouko pozostaje japońska, choć ma się nijak do literackiej orientalistycznej opery mydlanej z cyklu: „ich dwóch, ona jedna” [ w drugą stronę jest równie makabrycznie ;) ]. Moja Mitsouko to aromat towarzyszący rzeczywistości przedstawionej w Księżniczce Mononoke, wspaniałej epickiej anime w reż. wielkiego Hayao Miyazakiego.

Film opowiada o młodym mężczyźnie imieniem Ashitaka, który w wyniku – niezasłużonej – klątwy musi opuścić swoje rodzinne strony, nim zmieni się w opętanego nienawiścią demona. A trzeba Wam wiedzieć, że Ashitaka jest księciem, ostatnim z rodu. Tak więc książę-wygnaniec podróżuje przez targany niepokojami kraj (dowiadując się po drodze, że klątwa nie próżnuje a nienawiść bywa niszcząca) do jedynego miejsca i jedynej istoty będącej w stanie zdjąć z niego zły czar.
U kresu podróży, zamiast spodziewanego wielkiego leśnego ducha, zastaje osadę twórców żelaza oraz broni, rządzoną przez panią Eboshi. I trafia w sam środek konfliktu między ludźmi niszczącymi przyrodę, a nią samą, reprezentowaną przez klan wilczych bogów. Najbardziej zawziętą przeciwniczką mieszkańców Żelaznego Miasta jest niejaka San, ludzkie dziecko adoptowane przed laty przez wilczą boginię, zwane przez okoliczną ludność Księżniczką Mononoke. Mononoke to termin oznaczający „mściwego ducha” czy „demona”; więc jasne jest, że antypatia była wzajemna. ;)


Nasz banita, który wie już, że agresja donikąd nie prowadzi, poddaje się zauroczeniu San [zresztą, w pełni odwzajemnionemu], mieszkając jednocześnie wśród hutników i producentów broni palnej; stara się doprowadzić do zawieszenia konfliktu ale, na nieszczęście, ten jest już zbyt daleko posunięty: każdy kolejny krok, każda prowokacja strony przeciwnej, każdy atak jest coraz potężniejszy i wkrótce jasne staje się, że następna decyzja (matki San czy pani Eboshi) spowoduje wojnę. Od której nikt nie zdoła uciec.

Tym, co w opisanym świecie urzekło mnie najbardziej, jest jego ogromna wiarygodność; brakuje w nim typowo hollywoodzkiej schematyczności (w rodzaju Avatara o świętych kosmitach i obrzydliwych Ziemianach): tu każda ze stron ma swoje, równie istotne, racje i każda popełnia ogromne błędy, zacietrzewienie równoważone jest miłosierdziem a ckliwość kpiną lub sarkazmem. I obie strony konfliktu z czasem przestają nad nim panować, początkowo na własne życzenie, później – z racji „wmieszania się w sprawę” czynników wyższych lub takich, nad którymi nie można sprawować kontroli. Słowem – wszyscy są uwikłani; i to po same uszy. :)

I co w tym Mitsoukowego? Odpowiedź na to pytanie kryje się w finale Księżniczki Mononoke, którego nie zdradzę. ;) Musicie poznać go sami.

To podobno Olivia Giacobetti nadała omawianym perfumom przydomek „niepranych majtek”, co tylko potwierdza, jak różne jest jej postrzeganie perfum od mojego. :) Bo to bzdura wierutna! Mieszkałam parokrotnie ze starszymi, schorowanymi ludźmi i naprawdę wiem, jaką woń wydziela niezmieniana od dobrych kilku dni bielizna (oraz niewietrzone pomieszczenie). I uwierzcie, nawet z perspektywy kogoś, kto Mitsouko nie znosi, jej aromat to przy wspomnianym fetorze orzeźwiająca, letnia bryza. :)
Więc proszę na przyszłość nie wciskać kitu. ;)
Wracamy do rzeczy.


Miłości do perfum szyprowych nie kryję, wiec jasne jest, ze w końcu musiałam zainteresować się moją dzisiejszą bohaterką. O której tyle się wcześniej naczytałam, że właściwie nie miałam bladego pojęcia, czego się spodziewać. Jak zwykle w takich przypadkach, czekało mnie zaskoczenie. Bo trafił do mnie bardzo subtelny, niedosłowny, miękki i „okrągły” szypr, żółty żółtością szafranu, ylang-ylang i soczystej brzoskwini. Czasami mleczny, czasami oleisty; zawsze gładki. Zbudowany na wątłej równowadze między subtelną grą emocji a intensywną dosłownością namiętności; tkwiący w niepewności, choć nigdy nie beznadziejny. Tak odbieram ów zapach.

Rozwój Mitsouko przebiega wręcz podręcznikowo, więc napiszę tylko, iż otwarcie jest wyraziste, rześkie, mchowo-cytrusowe z silnym akcentem żółtej róży i jaśminu, z czasem coraz bardziej miękkie, blednące, zapadające w sen (wówczas na pierwszy plan wysuwają się kwiaty i brzoskwinia, a od dołu przebija, nieujęty w spisach nut, szafran). Baza jest jeszcze bardziej nostalgiczna i jedwabista, zdominowana przez szafran, ambrę, wanilię i kilka gryzących w nos przypraw. No i mech: miękki i suchy, idealnie dbający o wątłą równowagę sił, do której przykładają się jednak wszystkie pozostałe akcenty finału.

Mitsouko to nie zapach dziki, nie odzwierciedlenie potężnych żądz ani przeraźliwy, cielesny fetor, ale skąpany w miękkim świetle poranka krajobraz po bitwie. Tylko i aż.


Rok produkcji i nos: 1919, Jacques Guerlain
[a po drodze było kilka dyskretnych reformulacji…]

Przeznaczenie: zapach tradycyjnie adresowany do kobiet, ale nie powinien zawieść otwartych, pokojowo nastawionych mężczyzn. ;) Świetny na wszystkie okazje dzienne, zawodowo-szkolne i prywatne.

Trwałość: od siedmiu do ok. jedenastu godzin (może dwunastu…)

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: róża, jaśmin, bergamotka, inne cytrusy
Nuta serca: jaśmin, bez, ylang-ylang, róża, brzoskwinia
Nuta bazy: mech dębowy, ambra, wetyweria, cynamon, przyprawy
___
Noszę Habanitę od Molinard. [powrót po dłuugim czasie :) ]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.citymama.com/2007/10/halloween-cos-3.html
2. http://thecia.com.au/reviews/p/princess-mononoke.shtml
3. http://brian.hoffert.faculty.noctrl.edu/TEACHING/PrincessMononoke.html

Sepiowe klimaty

Sepiowe od sepiowych fotografii; więc jasne staje się, o jakim to klimacie będę dziś pisać. :)

To zdjęcie jest współczesne i, jeśli dobrze się przyjrzeć, łatwo można znaleźć na to dowody: od podejrzanie nowoczesnych fryzur po zupełnie nie przedwojenną, mniej wypracowaną postawę, mimikę i ogólny sposób bycia fotografowanych osób. Jednak na pierwszy rzut oka łatwo powziąć mylne wrażenie obcowania z fotografią wykonaną dziesiątki lat temu. Złudzenie, choć niezbyt udane lub – co bardziej prawdopodobne – dowcipne nawiązanie do retrostylistyki.
Podobnie mają się sprawy z Esprit Libre od Antonio Viscontiego, aromatem dziwnie subtelnym, niezbyt dosłownym, nieco sztucznym, ale jakże urokliwym!

Jednoznaczne sklasyfikowanie omawianej woni jest bardzo trudne, nie jestem pewna, czy w ogóle możliwe; bo jak zaszufladkować coś wymykającego się wszelkim próbom nazwania, jak opisać coś, czemu brak barwy, kształtu, wyrazistego wizerunku? Jak, nie będąc pogromczynią duchów, schwytać jednego z nich? ;)

Esprit Libre to właśnie jeden z takich zapachów-widm – miękko oplatających sylwetkę, zapadających w pamięć, ale jednocześnie niedających się ani kochać, ani nienawidzić, ani wzbudzać jakichkolwiek silnych uczuć [a z takimi woniami mam przeogromny kłopot; mało subtelna osóbka ze mnie najwyraźniej.. ;) ].
Pierwsze chwile pobytu mieszanki na mojej skórze to przede wszystkim kandyzowana skórka pomarańczowa, zioła i przyprawy: gorzkawa szałwia, esencjonalny tymianek, dwuznacznie rześka trawa cytrynowa, lekki akcent krzewu górskiego pieprzu, a to wszystko w otulinie z miękkiej, charakterystycznej woni kwiatów lawendy. Dziwnie czuję się w tym towarzystwie: nikt co prawda nie okazuje mi niechęci, a nawet powiedziałabym, że wprost przeciwnie, ale mam wrażenie, iż nie bardzo tu pasuję (a może raczej tak dobrane towarzystwo nie pasuje do mnie? :) ). Zwłaszcza, ze w miarę upływu czasu do pomarańczy dołącza świeży sok z grejpfruta oraz cytryna, równie esencjonalna, co wspomniana słodko-gorzka pomarańcza.
Całość staje się w dość nietypowy sposób kolońska: pewnie świetna w ciepłe dni, ale mamy drugą połowę października, a przed sobą – jeśli wierzyć prognozom meteorologów oraz zachowaniom zwierząt – arcyostrą zimę. W każdym razie, podejrzewam Wolnego Ducha o szeroko rozumianą „niedzisiejszość”. :)


Dowodzi tego wielka subtelność mieszanki, jej nieostre kontury, dżentelmeński sznyt, tak obcy współczesnym kanonom postępowania. Oraz baza, do której płynnie przechodzimy dzięki bardzo przerzedzonemu, miękkiemu obłoczkowi paczuli oraz słodkości bobu tonka.
Ostatnie odsłona ujawnia co bardziej czułym nosom, iż w rzeczywistości mamy do czynienia z szyprem, tak bardzo cichym i mruczącym, jak to tylko możliwe. :) Mech dębowy łączy się z powracającym (albo raczej kolejnym) akcentem pomarańczowym i świeża sosnową żywicą tak, że kompozycja wyłącznie nawiązuje – i to w sposób przewrotny! – do dawnych klasyków. Zaś lekki akcent kolendry miesza się ze smużką galbanum, dając całość gładką, plastyczną i mleczną. Dziwna, urocza zabawa w klimatach epoki.

Czy EL zyskał moją sympatię? Pewnie tak. Czy chciałabym nosić go częściej? Nie sądzę. Albowiem, choć podobne klimaty bardzo lubię, preferuję umiar, nawet w zabawie. :) Bal tematyczny – owszem, bal debiutantów, traktowany zupełnie serio w XXI wieku oraz po pięćdziesięciu latach socjalizmu – niekoniecznie.
A przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Jak to się grzecznie mówi? „Może innym razem”. ;)

Rok produkcji i nos: ??, Antonio Visconti

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla ludzi źle czujących się w dwudziestym pierwszym wieku. ;) Wydaje się być świetny jako dopełnienie wieczorowego stroju.

Trwałość: do pięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: szałwia, liście pomarańczy, kwiat pomarańczy, lawenda, tymianek
Nuta serca: May Chang (łac. Litsea cubeba), grejpfrut, cytryna, trawa cytrynowa, paczuli
Nuta bazy: absolut pomarańczowy, mech dębowy, sosna syberyjska, bób tonka, galbanum
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Facebook; strona Wielkiego Warszawskiego Balu Debiutantów [ ;) ], wyszperane w galerii: KLIK
2. Narodowe Archiwum Cyfrowe; fotografia powstała podczas wizyty ministra spraw zagranicznych Rumunii Grigore Gafencu w Polsce, w marcu 1939 roku i przedstawia (od lewej): ambasadora Rumunii w Polsce Richarda Franassovici, ministra spraw zagranicznych Rumunii – Grigore’a Gafencu oraz ambasadora Japonii w Polsce – Shuichiego Sakoh w czasie rozmowy. KLIK

Sprawozdanie prosto z beczki

Wróciłam.
I zaczynam od pijactwa. ;)


Ponieważ specjalnie dla własnej uciechy wlazłam do beczki (a nie jest to beczka Diogenesa ;) ); takiej, w której jeszcze nie tak dawno temu dojrzewał szampan. Do beczułki Yvresse marki Yves Saint Laurent.

W ramach informacji praktycznych oraz ciekawostek, o których i tak wszyscy wiedzą, ale przypomnieć wypada nadmienię, że na początku zapach ów nosił nazwę Champagne; jednak musiano ją zmienić z uwagi na (moim zdaniem, słuszne) protesty producentów szampana [tego oryginalnego, z Szampanii]. Jeśli ktoś ciekaw, czemu słuszne, po odpowiedź wysyłam TUTAJ.

Wracając do naszego Yvresse i mojej beczki: otóż weszłam sobie do niej myśląc „a posiedzę tu sobie cichutko, oparów się grzecznie nawdycham; co to komu szkodzi?” ;) Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
I zostałam przez los nagrodzona, bowiem okazało się, że na dnie olbrzymiej kadzi ostała się dość spora kałuża szlachetnego trunku. Więc się nad nią nachyliłam. :) Pachniała zabawą, śmiechem, dźwiękami muzyki, szalonym tańcem, pocałunkami i… świeżą zielenią. Pierwsze zetknięcie z aromatem rodzi podejrzenie, jakoby część bąbelków zabłąkała się w przegrody nosowe. Choć trudno „z miejsca” odurzyć się samym zapachem alkoholu, to przyznam, że wąchając Yvresse łatwo o tym zapomnieć. Soczyste, okrągłe, miękkie owoce o słodkim zapachu i letnim, nieco lolitkowym smaku mieszają się z cięższymi woniami anyżu oraz lekko gorzkim kuminem. Gdzieś spomiędzy tego wszystkiego wypływa róża.


Róża miękka i jasna, choć z czasem coraz mroczniejsza. Kroku dotrzymuje jej jaśminowy meteor. Chwilę później aromat zaczyna się dymić.
Jednak nie jest to typowy dym z kadzidła, a prędzej zapach palonego drewna. Jakby ktoś postanowił podłożyć ogień pod beczkę, w której leżę w stanie upojenia alkoholowego [w sumie mogę mówić wielkim szczęściu, skoro jakaś dobra dusza zawiadomiła straż pożarną, która wyciągnęła ze środka kadzi mój zezwłok ;) ]. Teraz, już z bezpiecznej odległości, mam okazję napawać się wizją osmalonych desek i przywędzonego szampana.
Benzoes łączy się z przyprawami, w których prym wiedzie mroczny, zamaszysty kmin, dzielnie wspomagany przez anyż, coś jakby goździki (choć spisy nut deklarują obecność kwiatu, nie przyprawy) oraz – niekiedy – lekką cynamonową poświatę. W tym momencie kompozycja wydaje się być najbardziej ciekawa i piękna.
Jakaś taka retro; może nie do końca zgodna ze współczesnymi standardami, ale jakże uwodzicielska i głęboka! :)

Niestety okazuje się, że na finał kompozycji inwencji już nie stało. Ponieważ mam do czynienia z gwałtownym, szybko spalającym się drewnem nasączonym szampanem, po którym zostaje słodki, waniliowo-owocowy, delikatny szypr; a właściwie szyperek. Grzeczny, puchaty, sympatyczny, przymilny. Mały, miły kociak, kiedy ja wolałabym tygrysa zasypiającego po udanym polowaniu. No, nic, trudno się mówi; w końcu i tak nie jest źle. Jest wanilia, wetyweria, jest nieco piżma, mech dębowy, brakuje tylko charakteru.
Może to zemsta za wychlanie resztek z kadzi? ;)


Rok produkcji i nos: 1993 (pod nową nazwą od 1994 r.), Sophia Grojsman

Przeznaczenie: zapach sklasyfikowany jako damski; sympatycznie rozgrzewający i poprawiający humor, więc polecałabym go na jesienne słoty. :)

Trwałość: taka sobie; od pięciu do ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: brzoskwinia, morela, bergamotka, nektarynka, anyż, kmin rzymski
Nuta serca: róża, jaśmin, goździk, cynamon, fiołek, mięta
Nuta bazy: wanilia, benzoes, drewno cedrowe, piżmo, paczuli, wetyweria, kastoreum, mech dębowy
___
Noszę dziś Sensuous Noir od Estée Lauder.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.thewhiskyexchange.com/selection/frapin_1888_cognac.aspx [strona o whisky, fotografia ilustruje notkę o szampańskich konotacjach, a w rzeczywistości przedstawia kadzie po koniaku marki Frapin (czyli też perfumowo ;) )]
2. DeviantArt; Champagne autorstwa undrcover KLIK

Kabaret po godzinach

Parę tygodni temu, w dawno nieużywanej torbie, znalazłam zapomnianą tekturową saszetkę, a w niej – jeszcze bardziej zapomnianą – próbkę zapachu Cabaret marki Grès. Już sama nazwa powinna być dla mnie wystarczającym wabikiem, ale gdy dodać doń kwiatowo-szyprową mieszankę nawiązującą do dawnych wzorców, wówczas jasne stanie się, że czemuś takiemu to ja się nie oprę. ;)

Już po pierwszej aplikacji okazuje się, że tym razem piór, gorsetów, meloników, świateł rampy i kabaretek bynajmniej nie samonośnych nie będzie. [Szkoda… :) ]
Albowiem ten aromat to kompozycja zdecydowanie nowoczesna: delikatnie zarysowana, subtelna, dyskretna. Na mnie zaś – coś mało erotyczna. Lecz pretensje powinnam mieć przede wszystkim do siebie, gdyż spodziewałam się, że w niewielkiej fiolce zamknięto berlińską Lizę Minelli, albo chociaż slapstikową paryską Nicole Kidman. A tymczasem otrzymałam jakość całkiem inną.

Cabaret to dama; co nie znaczy, że nie może być diwą burleski, wszak jedno nie wyklucza drugiego. Z tym, że wspomniana gwiazda prezentuje nam swe prywatne oblicze. Siedzi w kawiarni w dość ponury, jesienny poranek; popija kawę, podczytuje ulubiony dziennik, obserwuje ludzi poruszających się po trotuarze przed kawiarnią (której witryna nie obeschła jeszcze po niedawnym rzęsistym deszczu), trochę bawi się ze swoim kocim pupilem, a wszystko to w oczekiwaniu na spóźniającą się przyjaciółkę.
Każdy z obecnych w kawiarni zdaje sobie sprawę z faktu, kim jest ta cicha piękność, ale nikt nie ma śmiałości podejść, by zakłócić jej samotność. W końcu „całe miasto” wie, że owa dama mężczyznom poświęca swój czas dopiero po południu. Zazwyczaj wszyscy potencjalni adoratorzy potrafią uszanować jej prywatność.
A opisywany przeze mnie dzień był jednym z tych najbardziej zwyczajnych.

Tak więc Cabaret na mojej skórze nieco „przestrzelił”. Choć – w jego konkretnej klasie – nie sposób go nie docenić.


Z początku wyczuwam różę, piękną, nostalgiczną, jednocześnie pudrową i purpurową retroróżę. Taką, jaka dziś pojawia się coraz rzadziej: gęstą, sensualną, ale jednocześnie dystyngowaną. I ciepłą. W ślad za nią podążają zmysłowe napary z piwonii i konwalii [uwaga! – nie pić! ;) ] oraz z… irysa, który za wspomnianą wcześniej pudrowość odpowiada. Tak, tak, i mnie irys może przypaść do gustu. ;)
Po chwili, wokół słabnących woni konwalii i irysowego kwiecia zaczyna rozsnuwać się kadzidło. A raczej kadzidełko – bardzo lekkie i stanowczo niechrześcijańskie. I, niestety, marne (podobne sprzedają w India Shopach). Jednak kadzidlana iluzja nie męczy; podejrzewam, że jeśli ktoś jej nie wyczuje, nie powinien mieć do mieszanki większych zastrzeżeń.

Finał to przede wszystkim róża w wydaniu retro (która w sercu nieco przycichła mimo, że nadal trudno było ją zignorować), miękki sandałowiec i piżmo; czasem dołącza wyraźny akcent ambrowy. Mojej skórze obcy jest Kabaretowy dodatek paczuli, choć miałam okazję przekonać się, że na innych bywa wyraźny. Nie, żebym się skarżyła, ale troszkę żal. ;)
Z pewnością żałuję, iż nie dane mi było dostąpić rozwoju różanego pot pourri, które mogłoby nabrać więcej głębi oraz nieco mrocznej zmysłowości.
Tylko, że wtedy zmusiłabym moją diwę do pracy w czasie wolnym, a tego chyba nikt nie lubi… :)


Rok produkcji i nos: 2002, Michel Almairac

Przeznaczenie: zapach delikatny, subtelny, pudrowy, ale COŚ w nim siedzi; dla miłośników woni „starodawnych”, nie stroniących od kwiatów.

Trwałość: uch! zbyt słaba; w ciepłe dni około trzech godzin, w chłodniejsze – jakieś pięć czy sześć

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: róża, piwonia, konwalia
Nuta serca: fiołek, irys, kadzidło
Nuta bazy: ambra, piżmo, sandałowiec, paczuli, oleander
___
Dziś noszę White Linen od Estée Lauder.

P.S.
Ilustracje to obrazy amerykańskiego impresjonisty nazwiskiem Frederick Childe Hassam.
1. Przez błonia w zimowy wieczór
2. Aleja Kolumba w deszczowy dzień
Oba można obejrzeć TUTAJ.

Znalezione w rzeczach babci

Uwaga, uwaga!
„To śmierdzi jak ruskie perfumy!”
Będą ochy i achy.

No. Więc jeśli ostał się ktoś (ktokolwiek..?), kto nie przerwał czytania po powyższym stwierdzeniu, będącym wszak najcięższą, najbardziej obraźliwą obelgą, jaką perfumy mogłyby usłyszeć z polskich ust, to zapraszam dalej. :)


Pewnego razu oglądałam zabawną sezonową produkcję pt. Diabeł ubiera się u Prady [wybrana głównie z powodu zainteresowania modą oraz Meryl Streep, która nie musi się wcale męczyć, by stworzyć świetną kreację]. W pewnym momencie filmu jeden z pracowników prestiżowego magazynu o modzie, którego redaktor naczelna jest tyleż wielbiona, co nienawidzona, wygłasza jednej ze swych koleżanek z pracy (asystentce naczelnej, głównej bohaterce filmu, jawnie obnoszącej się ze swoim dystansem wobec dizajnu) kazanie, w którym padają takie mniej więcej słowa: „w tym budynku, w tym pomieszczeniu pokolenia przed tobą tworzyły legendy i strącały je w otchłań. To tutaj nabrały rozpędu kariery Chanel, Versacego, Halstona, Lagerfelda!” Wtedy oglądająca ze mną ów film koleżanka nachyliła się do mojego ucha by zapytać: „A kim jest Halston?”.

To mi uświadomiło, że – jeszcze nie tak dawno temu – były czasy, w których Stany Zjednoczone, na dobrą sprawę, pozostawały prowincją wobec europejskich centrów kultury. O ile doskonale znamy takie nazwiska, jak Versace czy Lagerfeld (a obecność w tym gronie, w takim właśnie kontekście, Chanel wydaje nam się grubą przesadą), o tyle marka Halston jest przeciętnemu Europejczykowi niezbyt znana; podczas, gdy w USA nadal pozostaje legendą.

A odpowiadając na zadane przed laty pytanie koleżanki powiem, iż Halston był projektantem mody, którego szczyt popularności przypadł na lata 70. [XX wieku, rzecz jasna… ;) ]; szalonym powodzeniem cieszyły się wówczas jego długie, zwiewne sukienki, których właścicielki zadawały szyku na dyskotekach od Kalifornii po New Jersey. I na tym polu doczekał się mój dzisiejszy bohater morza naśladowców. W ślad za sukcesem zawodowym szła też popularność towarzyska: Halston był, między innymi, bywalcem legendarnego Studio 54 (na zdjęciu powyżej widać go w towarzystwie Lizy Minelli oraz Bianki Jagger, ówczesnej żony Micka Jaggera, modelki, aktorki, ikony stylu).
Uff, starczy tych biograficznych szczegółów!


Jak wiadomo, nie tylko tekstylne szczegóły ludzkiego stroju podlegają modom; zmienia się także nasz gust zapachowy. Więc coś, co w latach 70. mogło zostać uznane za perfumową żyłę złota, wielu współczesnym nam nosom po prostu śmierdzi. Ale, czego nietrudno się domyślić, mój nos ma gdzieś masowe mody i z chęcią wpycha się we wszystko, co stare. :)
Dlatego zapach sygnowany po prostu Halston (znany też jako Halston Halston) nie był w stanie szczególnie mnie rozczarować.

To aromat „w starym stylu”, wzorowany na ówczesnych Chanelach czy innych ikonicznych pachnidłach. Ciężki, przytłaczający, głośny. Nie bawiący się w zabierające cenny czas subtelności, dosłowny. [krótka dygresja: na perfumach francuskich wzorowane były też zapachy radzieckie co, jak przypuszczam, jest głównym powodem niechęci Polek i Polaków do woni ciężkich i zmysłowych; po prostu zbytnio nawąchali się kiepskich falsyfikatów i dalej leczą traumę; ale to tylko teoria ;) ].
Od pierwszej chwili uderza w nas silnym podmuchem owocowo-kwiatowo-aldehydowym, potężnym prawym sierpowym prosto w nos, po którym niewytrenowane ciało leci prosto na deski, gdzieś po drodze tracąc przytomność.   :)

Z czasem owoce znikają, a na ich miejsce wskakuje potężny, niebezpieczny szypr. Nie rysowany subtelnymi kreskami ołówka, jak Mistress, nie magiczny i magnetyczny, niczym Soir de Lune oraz dość odległy od prostej bezpośredniości White Linen. Gęsty, porywający, ekstatyczny. Obawiam się, że nie chciałabym poczuć Halstona Klasycznego na „przeciętnej polskiej skórze”, na której chętnie ukazałby swoje wulgarne oblicze, może nawet unurzane w ekskrementach. Uch, to byłoby doświadczenie traumatyczne!

Więc pozostaje mi radość z faktu, że właściwości rzeczonej skóry odziedziczyłam po tatusiu, zatem na mnie wulgarności i słodkawych smrodów brak. :) A co jest?
Poza wspomnianym ciosem zaczepnym mam jeszcze do czynienia z gęstą, trudną do pokawałkowania, mieszanką kwiatów oraz akcentów orientalnych z wetywerią, paczuli i piżmem na czele. A także czymś odświeżającym, co zazwyczaj mnie męczy, a w tym konkretnym przypadku przełamuje nudę i kruszy monolit wagi ciężkiej królestwa perfum.

Trudno mi mówić o rozwoju nut, o ewolucji zapachu, gdyż ilość składników jest dość znaczna, więc ich rozkład przybiera często odmienne oblicza. Jest trochę jak ludzie, którzy posiadają dziesiątki kolorowych peruk (o różnej długości włosów) i codziennie zakładają inną. Tak, dla zabawy; wówczas twarz może i pozostaje niezmieniona, ale trudno ją rozpoznać w tłumie, tak różne pierwsze wrażenia wywołuje.
Mogę jeszcze wyznać, iż baza pachnidła jest ciepła, szyprowo-piżmowa z silnymi akcentami upojnych kwiatów i wetywerii. Czasem do tego grona dołącza sandałowiec, ciągnąc za sobą, lekko się opierające, kadzidło – ale dzieje się tak stanowczo zbyt rzadko.
Reasumując, mamy do czynienia z typowym zapachem retro, głębokim i odurzającym, ale (niestety) obcym dzisiejszym gustom. Czy mogę mu coś zarzucić? Owszem, wtórność; nieznany perfumiarz (lub perfumiarka) tak się zapatrzył we francuskie wzorce, że otarł się o plagiat Chanelowej Piątki (oraz paru innych arcydzieł). Poza tym – wszystko inne jest całkiem poprawne. ;)

Halston umarł w roku 1990, ale jego dom mody działa nadal, więc pozwoliłam sobie zamieścić link do strony internetowej. Chcę też zauważyć, coby zamknąć recenzję w filmowych ramach, że sporo tamtejszych projektów trafiło ostatnio na ekrany kin za sprawą drugiego pełnometrażowego Seksu w wielkim mieście, ale wątpię, czy to dobra reklama…


Rok produkcji i nos: 1975, ??

Przeznaczenie: zapach uznany za damski, dziś nadaje się dla wytrwałych nosów płci obojga. :) Na dzień i wieczór.

Trwałość: posiadam wersję edt, która utrzymuje się na mnie od siedmiu godzin wzwyż (czasem oscyluje wokół doby).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa (i „aldehydową” bym jeszcze dorzuciła)

Skład:

Nuta głowy: melon, brzoskwinia, bergamotka, zielone liście, mięta
Nuta serca: jaśmin, ylang-ylang, róża, kłącze irysa, goździk, drewno cedrowe, nagietek
Nuta bazy: ambra, piżmo, paczuli, sandałowiec, mech dębowy, wetyweria, kadzidło
___
Dziś noszę Harissę od Comme des Garçons.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. nymag.com/daily/intel/2007/03/can_harvey_resurrect_halston
2. shrimptoncouture.blogspot.com/2008/11/prayer-to-fashion-gods

Czyń swą powinność…


Jeśli w wyszukiwarkę w portalu DeviantArt wpisze się wyraz „mistress”, trudno znaleźć prace nie ocierające się o zinfantylizowaną pornografię i/lub sado-maso. W zasadzie mnie to nie dziwi, bo słowo to obrosło w tak pokaźną ilość znaczeń, kontekstów, skojarzeń, że przeciętny użytkownik języka [angielskiego; choć nie tylko…] łatwo może się w nich pogubić.
Albo jak przetłumaczyć ów wyraz na język polski? Z żalem stwierdzam brak jakiegokolwiek wyrażenia synonimicznego. W końcu „mistress” to nie tylko śmieszna domina z pejczem w ręku, odziana w skaj, ale jednocześnie: „pani”, „kochanka”, „mistrzyni”, „nauczycielka”, „guwernantka”, „metresa”, „pani domu”, „mędrczyni” [neologizm własnej roboty :) ], „kobieta darzona głębokim szacunkiem”, „kobieta silna”. Nie oszukujmy się, w polszczyźnie nie istnieje słowo określające człowieka rodzaju żeńskiego, które byłoby obarczone tak potężnym ładunkiem emocjonalnym. Jednak nie o leksykalnej ubogości ojczystej mowy chciałabym dzisiaj „skrobnąć”, lecz o zapachu Jaspera Conrana noszącym nazwę [kto zgadnie? ;) ] Mistress. ;)


Łagodny, nienarzucający się szypr stanowczo nie był tym, czego się po Mistress spodziewałam. Muszę więc przyznać, że w pewnej mierze uległam stereotypowi. Tylko w pewnej, gdyż jednymi z pierwszych emocji, których dane mi było doświadczyć zaraz po pierwszym z dzisiejszym aromatem spotkaniu, okazały się miłe zaskoczenie oraz sympatyczne ciepełko.

Nasza dzisiejsza dama nie jest jednoznaczną wulgarną dziwką, a skomplikowaną, dojrzałą osobowością obleczoną w warte grzechu ciało. Wwąchując się we własny nadgarstek po raz kolejny uświadomiłam sobie, dlaczego od adeptek najbardziej elitarnych odmian najstarszego zawodu świata pod wszystkimi szerokościami geograficznymi wymagano szczegółowej znajomości wszystkich dziedzin, do których broniono dostępu kobietom „porządnym”. Teoria sztuki (o biegłości praktycznej nie wspominając), erystyka, filozofia, nauki ścisłe, polityka z dyplomacją, teologia, kartografia i jej pokrewne dziedziny, historia etc.; oraz wiedza o tym wszystkim, co ojcowie współczesnego europejskiego purytanizmu sprowadzili do zdania: „Zamknij oczy i myśl o Anglii” (choć tam o inną płeć szło :) ).
Jeśli ówczesny facet miał do wyboru mdłą, bierną, tępą kurkę, której mózgiem był on sam, wysiadującą w domu kolejne jaja a „szatański umysł w boskim ciele”, to chyba jasne staje się, gdzie spędzał wszystkie wolne chwile. I zaprawdę, nawet z feministycznego punktu widzenia, trudno mieć do niego jakiekolwiek pretensje [choć już do systemu, który podobne uwarunkowania generuje – jak najbardziej].

A wracając do meritum: aromat jest tak delikatny i niewymuszony, że – przy dobrym bajerowaniu – może zostać uznany za naturalną woń ciała. :) Z początku lekko ostry, cytrusowo-świeży, w zadziwiająco wyraźny, choć też dyskretny sposób łączy się z mchem dębowym, drewnem cedru oraz różą. I cóż to jest za róża! Subtelna, lekka, pastelowa a przecież pełna mocy, w razie potrzeby – iście piekielna; ale póki co, gdy jest miło, błogo i wesoło, chwilowo daje się uładzać, a nawet udaje potulną. A taka wcale nie jest – wie to Ona, wiemy to my i wie to On. Wie i nic nie może zaradzić; nie ma nad Nią władzy. Bo w tym przypadku nie wchodzi w grę układ „dominacja – zależność”, a jedynie kompromisy i obopólne porozumienie.
Jednak Mistress to nie tylko róża, cytrusy i mech! Kolejną fazą są cytrusy niemal przejrzałe, przytłumione ostrą wonią imbiru oraz łagodną lotosu i ylang-ylang. Z czasem do głosu ponownie dochodzą drewno cedrowe i mech, otoczone delikatną mgiełka z róży i pozostałych kwiatów; mimo wszystko ich opływowa miękkość nie jest w stanie przytłumić chłodnej, suchej świeżości drewna i jego mechatego przyjaciela.

Żałuję tylko dwóch rzeczy: tego, ze Mistress mogę nosić jedynie w dni ciepłe (przez resztę roku z próbkowej fiolki nabija się ze mnie hegemoniczna, woskowana cytryna) oraz słabej trwałości pachnidła. Lecz cóż, w końcu „nikt nie jest doskonały”. :)


Rok produkcji i nos: 2007, ??

Przeznaczenie: zapach programowo kobiecy, ale radziłabym zbytnio się tym nie przejmować; pasuje osobom subtelnym i stanowczym jednocześnie; stosowny zarówno na wieczór, jak i w ciągu dnia.

Trwałość: od czterech do siedmiu godzin; więc, jak na szypr na mojej skórze – mierna

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, trawa cytrynowa, imbir, aldehydy
Nuta serca: lotos, róża marokańska, ylang-ylang, jaśmin (??)
Nuta bazy: piżmo, drewno cedrowe, mech dębowy
___
Noszę Oliban Keiko Mecheri [dziś w nucie głowy wylazł z niego rum :) ].

P.S.
Ilustracje zDeviantArta:
1. Zinterpretowana nieco pokrętnie, The Mistress Of Night Tree autorstwa użytkownika o jakże pogodnym nicku IMustBeDead. Źródło TUTAJ.
2. The Mistress autorstwa Kuoma; pobrana STĄD.

Słodki półmrok

…oraz gorąca para wodna i chłodne barwy.
Powyższe zdanie opisuje moją wizję Cuir Ottoman od Parfum d’Empire. Właściwie, pisząc te słowa, jestem zakłopotana, ponieważ nie potrafię się do tych perfum ustosunkować. Mimo, że znam je dość długo i testowałam wielokrotnie – myślę, że to jest właśnie powód mojej niepewności. A teraz do rzeczy! :)

Chciałabym w tym zapachu widzieć odzwierciedlenie ducha Imperium Otomańskiego [choć bez tyranii!], sułtańskie pałace, a w nich posągowo pięknych, półnagich strażników (tylko wąsy bym im zgoliła ;) ) i snujące się po haremie klony Aziyadé. Ech, miałabym chęć poczuć się jedną z tych europejskich podróżniczek, którym dane było zwiedzać ziemie od Bałkanów po Persję; oczywiście po to, by napisać przesycone orientalizmem i ksenofobią wspomnienia, wydawane ku uciesze żądnych wrażeń współplemieńców. :) Jednak nie jest mi to dane; a przynajmniej nie zawsze.


Albowiem nie jest Cuir Ottoman zapachem na chłodne dni – dla wyżej podpisanej, rzecz jasna. Ponieważ prezentuje oblicza, które nijak nie potrafią zyskać mojej pełnej sympatii: od zimnej, obrzydliwej, nabijanej ćwiekami skóry rodem z taniego sex shopu i ubabranych spermą mebli po „słodkiego” przyjemniaczka, lubiącego pozory i złudne wrażenia. W sumie nic urzekającego. Czasem tylko, gdy miałam możliwość siedzieć w ciepłym miejscu i w miłej atmosferze, aromat ewoluował w stronę mokrej sauny takiej, jak na zdjęciu obok, gdy wokół ciemno, gorąco i ciężko.

Wiem na pewno, że połączenie woni skóry z irysem do moich ulubionych nie należy. Nawet, gdy dodać do nich jaśmin, słodziutkie rodzynki czy gęste kadzidło. Także finałowa wanilia w tym ujęciu nie zyskuje mojej aprobaty – zbyt wiele w niej uciążliwej psychicznie i wymęczającej fizycznie pracy. Tak przynajmniej opisuje swój fach pewna znajoma córa Koryntu [tak, tak, mam takie – i proszę zachować dla siebie ewentualne świętoszkowate oburzenie, jeśli łaska :) ]. Można by więc pomyśleć, że CO do gustu mi nie przypadło.


Jednak podczas niedawnych upałów dałam pachnidłu jeszcze jedną szansę i – o rety! Jaki piękny, miękki, zmysłowy zapach, pikantny i słodki zarazem. Od pierwszej chwili czuję głęboką słodycz oraz upajającą woń delikatnej, dobrze wyprawionej skórki. Właśnie tak, skórki, nie skóry. Słodkie akcenty dodają lekkości, a kwiecistość dba o ostateczny, subtelny rys. Z czasem spod tej kombinacji wybija gęste, mroczne kadzidło, doskonale komponujące się ze skórą, której już nie sposób oddzielić od słodyczy.
Baza to zejście wgłąb jaskini (freudowskie skojarzenia wskazane ;) ) – dużo tam gry światła oraz cienia, powołanej do życia dzięki przyniesionym przez nieustraszoną ekipę latarniom i pochodniom. A w tej jaskini, wbrew wszelkiej logice, w miarę schodzenia w dół robi się coraz cieplej. Cóż, obawiam się, ze w niniejszej wizji więcej Podróży do wnętrza Ziemi Verne’a niż odwzorowań bliskowschodniego imperium. :)
Szkoda tylko, że powyższe oblicze Cuir Ottoman raczy mi pokazać jedynie wtedy, gdy żar leje się z nieba, a ja o perfumach myślę najwyżej w chłodnych pomieszczeniach.


Rok produkcji i nos: 2006, Marc-Antonio Corticchiato

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników perwersyjnych zabaw, Orientu lub starych powieści fantastyczno-naukowych. :)

Trwałość: od siedmiu do ponad dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna (oraz szyprowa, jak podają w Sieci)

Skład:

Nuta głowy: egipski jaśmin, irys, rodzynki
Nuta serca: skóra, kadzidło, bób tonka
Nuta bazy: balsam tolu, styrak (albo benzoes), wanilia
___
Dziś noszę Alchimie marki Rochas.

P.S.
Źródła ważniejszych fotografii:
1. http://www.furniturestoreblog.com/2010/04/05/hammam_bathroom_spa_collection_by_effegibi
2. http://www.nysun.com/arts/imitation-jules/81650

Biała magia

Tytuł dzisiejszej recenzji można uznać za przewrotny. Bo dla mnie Magie Noire od Lancôme to raczej Biała magia znana z poezji Baczyńskiego. :) Srebrnociała Barbara, aniżeli współczesne przeestetyzowane gotyckie dziewczę. Erotyka niezwykle wyrazista, a jednocześnie zawoalowana, taktownie dyskretna; otwarcie intymna, ale i wyznaczająca czytelnikowi – podglądaczowi nieprzekraczalne granice.

Stojąc przed lustrem ciszy
Barbara z rękami u włosów
nalewa w szklane ciało
srebrne kropelki głosu.

Krzysztof Kamil Baczyński, Biała magia


A cóż ma do powyższego opisu Czarna Magia? Ano to, że – w mojej opinii – wcale nie jest czarna. Ani trochę; a już z dwustuprocentową pewnością nie mroczna. Daleko jej również do ponurych wizji świata. Mrok, owszem, czai się tuż za progiem – i to w ilościach niebagatelnych – ale tu, w domu istnieje zupełnie inna rzeczywistość; nie ma miejsca na pogardę, nienawiść, okrucieństwo czy głupotę. Ponieważ własne cztery ściany to świat bezpieczny i magiczny, świadomie stworzona iluzja miejsca, do którego zło zakraść się zwyczajne nie ma prawa. Dom ukryty pod skrzydłami archanioła.

Jak wspomniałam, iluzoryczny, choć powstały nie z chęci zapomnienia o rzeczywistości, a raczej znalezienia dla niej równowagi. To ocierająca się o szaleńczą brawurę szansa na zachowanie względnej harmonii w czasach pogardy niemal absolutnej, ostry dyżur dla człowieczej nadziei. :) Szansa tyleż piękna, co beznadziejna, gdyż w świecie tak potężnych skrajności nie można uciec przed fatum. Nie uda się długo oszukiwać śmierci. A każdy w miarę inteligentny i dość wrażliwy człowiek (poeta w szczególności!) musiał mieć tego świadomość.
Dla mnie na tym właśnie polega piękno liryków Baczyńskiego; zwłaszcza, gdy czytamy je w kolejności chronologicznej: kiedy powietrze staje się coraz gęstsze i słodsze (a przecież są rodzaje słodkości, od których brońcie nas, bogowie!), gdy zacieśnia się krąg wokół nas, krew szumi w uszach,a myśli pędzą w szaleńczym tempie.
Tego w Magie Noire nie ma. ;)

A co jest? Ciepło, dom, bezpieczeństwo, skrzydła archanielskie albo kojące objęcia ukochanej osoby. To druga strona wojenno-demonicznej monety. :) Z początku gęsta, nieco mroczna, szyprowa i różana. Wypełniona galbanum, a pozbawiona deklarowanej w nutach maliny, która pojawia się na krótko w drugiej odsłonie. Początek jest gęsty, upajający, zmysłowy: oprócz galbanum i wyraźnej róży prym wiodą ciężkie białe kwiaty, z ekstatyczną nocną panią, czyli tuberozą, na czele. Chwilę (zbyt krótką!) później aromat robi się zielony. Ubrana weń czuję się, jakbym spacerowała nocą po wilgotnym od rosy ogrodzie: jest lato, słyszę odgłosy świerszczy i żab z pobliskiego stawu, może słowika, a na pewno oddalające się dźwięki eleganckiego przyjęcia z tańcami (może wesela?). Tuż obok mnie, równie spokojnym krokiem, idzie jakiś On. Nad nami unosi się rozgwieżdżone sklepienie. Chwilo, jesteś piękna, więc trwaj! :)

Po emocjonującym zielonym nocnym tornado przychodzi czas na ciepły, świeżuteńki miód oraz miękkie, puchate nuty drzewne. Wraca róża, która z mchem dębowym tworzy na mojej skórze kapitalny szyprowy woal. Delikatna ambra i jeszcze mniej krzykliwe piżmo odpowiadają za utrzymanie czarownego aromatu gdzieś pomiędzy ziemią a niebem.
Śnię, ale jaki mój sen jest piękny! :)

Na koniec jeszcze jeden cytat, którego nijak nie mogłam sobie odmówić. :)

Madonno moja, grzechu pełna,
w sen jak w zwierciadło pęknięte wprawiona.
Duszna noc, kamień gwiazd na ramionach
i ta trwoga, jak ty – nieśmiertelna.

K.K.Baczyński, Noc


Rok produkcji i nos: 1978, Gerard Goupy

Przeznaczenie: zmysłowy, choć delikatny aromat dla osób stonowanych o duszach romantycznych. :) Staroświecki, więc raczej nie dla ludzi ceniących ozonowe „świeżaki” – można zatem zaryzykować stwierdzenie, że trudny (z którym, dodajmy, zupełnie się nie zgadzam!).

Trwałość: na mojej skórze od sześciu do dziesięciu godzin, choć mam dostęp jedynie do edt. Może inne „przypadki” są trwalsze?

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: malina, bergamotka, liście winogron, galbanum, róża, hiacynt
Nuta serca: miód, jaśmin, tuberoza, konwalia, kłącze irysa, narcyz, ylang-ylang, drewno cedrowe
Nuta bazy: piżmo, ambra, cywet, paczuli, wetyweria, mech dębowy, sandałowiec
___
Noszę dziś Gucciego Rush for Men. :)

Klasyka gatunku


…czyli coś starego, dobrego i sprawdzonego przez wiele pokoleń. Jak spodnie. ;) Pierwsze kobiety z europejskiego kręgu kulturowego odziane w tę, tradycyjnie męską, część garderoby wywoływały skandale nawet nie opuszczając rodzinnego domu. Dziś zdziwienie budzi ta, która otwarcie głosi, że spodni nie lubi i nie używa – przecież naprawdę są o wiele praktyczniejsze i bardziej wygodne. A do tego uniwersalne (co piszę jako posiadaczka trzech par spodni wieczorowych). Po prostu ludzka mentalność zmienia się w sposób tyleż stanowczy, co trudny do zatrzymania. Dlatego dobre pomysły, jeśli tylko trafią na podatny grunt, nie przyjmują do wiadomości wszelkich kategoryzacji, tworzonych sztucznie dla ludzkiej higieny psychicznej. Czemu o tym piszę?

Kiedyś we wrocławskim Quality poprosiłam ekspedientkę o możliwość zapoznania się z zapachem Royal English Leather marki Creed. Przy okazji „wygadałam się”, że podobno „ładnie się układa na kobiecej skórze”. Pani na moje słowa zrobiła duże oczy i stwierdziła, co następuje: „Ale to jest przecież męski zapach!” ;) Cóż, perfumeria niszowa, więc założyłam że jej pracownica, skądinąd bardzo sympatyczna i całkiem kompetentna, widziała (i wąchała) już niejedno. Tymczasem spotkała mnie niespodzianka, aforystyczna wręcz!

A i tak okazało się, że miałam rację. :P Jeśli czyjaś skóra lubi perfumy szyprowe – a moja jest ich fanką – wtedy warto przynajmniej przetestować, w końcu REL to pradziadek wszystkich szyprów! :) Pierwszy aromat marki, stworzony na specjalne zamówienie angielskiego króla Jerzego III przez jego osobistego rękawicznika. [Swoją drogą miał ten Creed pomysł – perfumować rękawiczki; kto dziś poważyłby się na taki ekscentryzm? :) No, ale czasy były inne i inna kultura higieniczna.. ]


Jaka więc jest Królewska Skóra Angielska (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi :) )? Od początku bardzo świeża, optymistyczna, rozbrajająco wręcz wesoła, z akcentem wiercącego się na ciele mchu. Później aromat przycicha, by wypuścić tkwiący pod spodem jaśmin: całość staje się miękka, aksamitna, subtelna. Jeszcze głębiej znajdują się natomiast nuty skórzane – ale nie twarde, oczywiste, nieco drażniące, jak choćby w Cuir Ottoman; w omawianym przypadku mamy do czynienia z delikatnym, świetnie wyprawionym zamszem. Nad ogólnym kształtem całości czuwa wspomniany już mech – czasem wyraźny, częściej trzymający się nieco z boku, ale często zaznaczający swoją obecność, niczym doświadczona przyzwoitka. Dzięki niej nie zaznajemy burz ani innych gwałtowności, całość pozostaje dobrze ułożona i grzeczna. Co nie znaczy, że niewinna, po prostu zaopatrzona w znaczną dozę opanowania. :) Więc mamy do czynienia z klasyką, stonowaną, efektowną i łagodną. Istnym lwem salonowym. A dziś zrównoważonym dżentelmenem albo damą; takimi, których gusta otoczenie postrzega jako kwintesencję dobrego smaku. Którzy doskonale wiedzą, że mniej znaczy więcej.

Panie Creed, był-żeś pan geniuszem!


A na koniec wizualizacja REL, przynajmniej w mojej opinii. :)

Rok produkcji i nos: 1781, James Henry Creed

Przeznaczenie: jak wspomniałam wyżej, zapach pierwotnie męski, a dziś uniseks; idealny dla dam i dżentelmenów, ludzi, których cechuje klasa, umiar i opanowanie. Dobry pomysł dla sfer biznesowo-prawniczych. ;)

Trwałość: mogłoby być lepiej – na mojej skórze utrzymuje się do dziesięciu godzin.

Grupa olfaktoryczna: skórzana (i szyprowa!)

Skład:
[niezmieniony od początku istnienia]

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka
Nuta serca: jaśmin
Nuta bazy: mech dębowy, skóra
___
Noszę Eau de Provence eko-marki Cattier.